Zróbmy kurs paralotniarski, stwierdził Armann – wyobraź sobie wspinasz się na górę z lekkim plecaczkiem i lecisz z powrotem na dół… Zgodziłam się od razu. Dopiero później okazało się, że paralotnia razem z uprzężą ważą co najmniej 13 kilogramów.
Jest kilka szkółek paralotniarskich w Islandii, ale każda z rozkładem zajęć nie pasującym do pracy przewodnika. Wzięliśmy więc dłuższe wakacje i postanowiliśmy zrobić kurs w Tajlandii. Szkół jest kilka, Armann skontaktował się ze wszystkimi, a odpisała tylko jedna Thailand Paragliding Krabi Club. Był to trochę strzał w ciemno, szkoła nie miała żadnych referencji i prócz strony internetowej i profilu na facebooku nie mogliśmy się za wiele dowiedzieć. Po poznaniu Suwata – właściciela firmy i głównego trenera nasze obawy rozwiały się. W sumie spędziliśmy z nim 19 dni, dwa tygodnie kursu ParaPRO1+2 oraz 5 dni wspólnego podróżowania na północ Tajlandii by trenować loty podczas konkursu międzynarodowego.
ParaPRO 1
Pierwsze kilka dni rozpoczynały się zajęciami teoretycznymi w domu Suwata. Zjawiska pogodowe, sprzęt, technika… Po południami jeździliśmy na plac treningowy i uczyliśmy się ustawiać skrzydło nad głową i je tam utrzymać. Jedna z najtrudniejszych rzeczy na wstępie do paralotniarstwa. Zajęło nam to ponad tydzień, z małymi opóźnieniami, spowodowanymi masywnymi ulewnymi deszczami, które zalały południe Tajlandii. Po kilku dniach zaczęliśmy podróż na północ Tajlandii, ćwicząc po drodze loty niskie (low-altitude flights), czyli start i lądowanie.
ParaPRO 2 i pierwszy lot
Loty z dużych wysokości trenowaliśmy na wyspie Koh Larn u wybrzeży Pattaya. Przepiękne miejsce i prosty plan: wjeżdżamy na górę tuk-tukiem i lecimy w dół. Instrukcje Suwata wyglądały tak: „Po wystartowaniu, lecisz prosto, skręcasz na moją komendę. Przy lądowaniu uważaj na dachy budynków, linie energetycznie, ocean i skały. W ogóle staraj się wylądować na piasku.” Stres? Duży. Tak duży, że Suwat zaproponował mi wstępnie lot tandem. Po odczekaniu swojego na odpowiedni wiatr Armann po kilku próbach poleciał pierwszy. Po wylądowaniu usłyszałam tylko: dobrze było, słuchaj poleceń Suwata przez radio i wyląduj na plaży. Uważaj na wodę. No dobra, wystartowałam, jakoś poszło… Lot był fantastyczny, póki nie musiałam wylądować. Skierowałam się na plażę, leciałam prosto i zauważyłam wieżyczkę ratowniczą. Najpierw myślałam, że nad nią przelecę. Po chwili pomyślałam, że w nią uderzę, a na końcu… wleciałam do środka. Po odplątaniu paralotni reszta paralotniarzy zaczęła mówić. O pierwszych lotach, a raczej lądowaniach. Ktoś w stercie rozłożonych parasoli, ktoś na kaktusie. Od razu zrobiło mi się raźniej. Po dwóch lotach z góry o wysokości trzystu metrów na ukończyliśmy kurs paralotniarski i udaliśmy się na samą północ Tajlandii na wybrzeże rzeki Mekong, by przez następne kilka dni trenować loty podczas Międzynarodowego Konkursu Paralotniarstwa.